Najpiękniejsza latarenka świata

    Izabela Degórska


fragment

Był sobie mały Świetlik. Miał tylko jedną kapotę i srebrną latarenkę, którą świecił najpiękniej jak umiał. Tak jak inne świetliki w dzień spał, a wieczorem czyścił szybki swej latarni. Kiedy szkło błyszczało niczym lustro, delikatnie zamykał swój jedyny skarb i leciał na omszały pień buku. Co noc przybywały tam wszystkie owady na bal. Świerszcze grały pięknie na skrzypcach, świetliki rozświetlały okolicę, a ćmy i chrząszcze pląsały aż do rana. To była świetna zabawa! Fruwał wtedy ze swą błyszczącą latarenką najwyżej ze wszystkich świetlików, śmiał się radośnie przebierając w górze nogami, a blask jego światełka docierał do najdalszych nawet zakamarków. Rankiem znużony układał się w miękkim mchu i śnił o kolejnych balach, i błyszczących w blasku latarni owadzich skrzydełkach.

Pewnego wieczora Świetlik wstał w gorszym niż zwykle humorze. Chociaż pogoda była na zabawę wymarzona, a leśne zioła pachniały tak słodko, snuł się nieopodal polany ponury i smętny. Nawet latarenkę wyczyścił tylko ot tak, żeby było.

„Wciąż tylko bale i bale!” marudził pod nosem. Wzdychał ciężko, marszczył nos i nawet nie odkłonił się pewnemu znajomemu świerszczowi, który przyleciał wcześniej i właśnie stroił skrzypce.

Tej nocy świecił swą latarenką bez zapału, a wiele kątków było ciemniejszych niż zwykle. Często przysiadał z boku i nie zaśmiał się ani razu. Nie fruwał też do rana. Kiedy tylko pierwsi goście zaczęli opuszczać bal, zatrzasnął swą latarenkę z hukiem i ciężko siadł na swym posłaniu z mchu.

„Co to za życie, mech-polana, mech-polana” potrząsał gniewnie głową. „Tak dłużej być nie może!” Resztę nocy rozmyślał wpatrzony w migocące światełko, ale do głowy nie przychodziło mu nic mądrego. Świetlik bowiem nie znał innego życia.

Kiedy na wschodzie zabłysły pierwsze zorze, znalazł jednak sposób na trapiące go smutki. Postanowił zobaczyć nieznane miejsca i zwiedzić świat tak daleko, jak się da. Zasnął więc spokojny, a sny miał pełne niezwykłych miejsc i wydarzeń.

Kiedy obudził się wieczorem wyczyścił swą latarenkę bardzo starannie, schował do torby trochę jedzenia i wzbił się wysoko w powietrze. Tym razem nie pofrunął do omszałego buku, lecz w przeciwną stronę tam, gdzie jeszcze nigdy nie był. Mijał wyniosłe brzozy, postawne dęby, rozłożyste paprocie i skryte pomiędzy liśćmi wonne poziomki. Leciał i leciał, aż doleciał nad brzeg jeziora. Jego tafla była tak ogromna, że zdawała się ciągnąć aż po horyzont. Srebrzyste blaski migotały po niej jak malutkie rybki, za każdym razem gdy powiał rześki wiaterek. Pyzaty księżyc błyszczał na niebie tak silnie, że w jego świetle ginął nawet blask pobliskich gwiazd. Nic nie mogło się z nim równać, taki był ogromny, niedostępny i daleki. Świetlik patrzył nań zachwycony, a potem spojrzał na swą maleńką latarenkę. Jej światełko wydało się mu teraz tak marne jak nigdy dotąd. Uniósł ją do góry, ale nie przydało to jej blasku ani odrobinę. „I to jest ta moja wspaniała latarenka?” pokręcił rozczarowany głową i opuścił ją z niechęcią. Nie potrafiła rozproszyć cieni nawet niewielkiej zatoczki jeziora. Czarną toń jednak coś rozświetlało. Zaintrygowany przyjrzał się ciemnej tafli i wtedy właśnie ujrzał księżyc, który pływał sobie w jeziorze. Był zupełnie taki sam jak ten na górze.

„Jaki okrągły! Jaki błyszczący!” zachwycał się Świetlik. „Gdybym mógł nabrać z niego trochę światła, miałbym najpiękniejszą latarenkę świata.” I zapragnął takiej latarenki z całego serca.

/.../

POWRÓT DO
STRONY GŁÓWNEJ