Czerwonooki Izabela
Degórska
Ludzki byt jawił się mu
jako chaotyczny zbiór dźwięków,
kształtów i
zapachów. Odkąd pamiętał, widział
źle, z czasem jeszcze gorzej. Wprawdzie rozróżniał zarysy
gór, jasność oraz
kolory, jeśli były wystarczająco intensywne, jednak
szczegóły
przedmiotów i
twarzy stanowiły dla niego zagadkę graniczącą z torturą. Do tego świat
niepokojąco się kołysał, a to, po co sięgał, nieoczekiwanie spadało,
roztrzaskując się z hukiem. Dlatego przez życie szedł z wyciągniętymi
rękami,
czasem wsparty na kiju, czasem na wiernej suczce Soni. Tylko ona
kochała go
takim, jaki był. Nie zważała na jego odrażająco bladą skórę
i
oczy przywodzące
na myśl dzikie bestie. Najbardziej przykre było to, że
zawiódł
bliskich. Nikt
nie szczędził mu złudzeń – wstydzili się go lub…
bali.
Służba po kątach szeptała,
że pierworodny państwa dlatego jest taki „popsuty”,
ponieważ jego prawdziwym
ojcem jest szatan. Jeszcze inni winili za to Henriettę. To ona,
mawiali, i jej złe
oko. Zamówiła panią jak nic, kiedy przyszła onegdaj do
źrebiącej
się klaczy.
Srokata klaczka niestety padła, tak jak i źrebiątko, a pan,
który konie kochał
nade wszystko, wpadł w szał i wysmagał kobiecinę batem. Henrietta,
wychodząc, a
właściwie wyczołgując się z podwórza na kamienisty
gościniec,
wyciągnęła na
chwilę kostropatą dłoń w stronę zamku i wymamrotała: złe zawsze wraca.
Pół roku później pani urodziła „to coś”. Sine, z przerażającymi oczami. Wstyd, straszny wstyd, na całą okolicę. Jürgen nie jeździł konno, nie sposobił się do miecza, właściwie nie robił nic. Półślepy snuł się po kuchni, krużgankach i pobliskich turniach, a jedyną jego rozrywką było karmienie psów. Marzył o koniach, ale stajenni go przeganiali. Jego! Dziedzica! Tylko czasem, w przypływie dobrego humoru, pozwalali mu wsiąść na kuca i pokrążyć w zasięgu ich wzroku. Kiedy matka urodziła kolejnego syna – zdrowego i normalnego – nikt już nawet nie zachowywał pozorów szacunku. Jürgen był nikim. Ciężarem. Darmozjadem. Złem. Nauczył się chodzić pod ścianami, niemal niewidoczny, zawsze w kapturze, zawsze z opuszczoną głową, skrywając za zasłoną białych włosów swe przerażające spojrzenie. Gdy dorósł, pojął, jak głębokie jest jego upokorzenie. Nie tylko nie zajmował należnego mu miejsca, ale nawet dziewki nie dały się mu obłapiać. Brzydziły się jego wiecznie pokrytej pęcherzami skóry i strasznych, rozbieganych oczu. Jakby jego dotyk mógł skalać, naznaczyć dziwaczną skazą niczym zaraza. Aż nadeszła bardzo
sroga zima, a po niej
przednówek, który zmienił wszystko.
Głód podszedł
nawet pod mury zamku. Jaśnie
państwo posilali się skromnie i rzadziej niż zwykle, służba –
bardzo skąpo,
jedzenie jednak znikało w zastraszającym tempie. Bardzo szybko odkryto
przyczynę. Nocami ktoś zakradał się do kuchni i mimo straży i surowych
kar
wynosił topniejące zapasy. Nikt nie wierzył zapewnieniom
Jürgena,
że złodziejem
jest ktoś z zewnątrz. Czuł jego zapach na kuchennych sprzętach, w
ogołoconej
spiżarni, na korytarzu, czasem nawet na sługach. Ojciec, wściekły i
srogi,
wybatożył go na oczach gawiedzi, zarzucając kłamstwo i kradzież. Nikt
nie
stanął w jego obronie, choć nawet najgłupszy ciura wiedział, że
półślepy Jürgen
niczego by nie wyniósł za plecami straży…
Chłopak zamknął się w sobie, rozmyślając, jak przerwać swój nędzny żywot. Rozważał skok do studni, ale żal mu było paskudzić ciałem tak cenne miejsce. Następnie padło na sznur, potem na urwisko. Był jednak zbyt słaby, by targnąć się na życie. Osowiały nie ruszał się ze swej skromnej, nigdy niegrzanej izby, z której ziąb wyganiał nawet ukochaną suczkę. Nikogo to jednak nie wzruszało, co innego bowiem zaprzątało myśli jego bliskich. Ojciec osiwiał. Upodobnił się przez to do Jürgena, co dodatkowo go przygnębiało. Nie radził sobie z problemami, nawet nie wiedział, jak się za nie brać. I kiedy całkiem stracił nadzieję, do zamku zapukała Henrietta. Służba najpierw chciała ją przepędzić, ale słysząc złorzeczenia, lękliwie zaprowadziła przed oblicze pana. Kobieta podeszła do niego bez strachu i zaczęła szeptać coś do ucha. Siwy mężczyzna zesztywniał. Odsunął się na chwilę od przybyłej i wymamrotał pobladłymi ustami tylko jedno słowo: upiór. Jürgen, który wsunął się do komnaty i słuchał chciwie, aż zatrząsł się w swoim kącie. Tak, upiór! Czemu wcześniej nie skojarzył?! To jego zapach czuł w kuchni…! Nieludzki, zwierzęcy, korzenny. Przerażony wrócił do swej komnaty i cicho gwizdnął. Sonia przyszła niechętnie, zrażona przejmującym zimnem, ale wyciągnął do niej zgrabiałe dłonie i przytulił się do kosmatego futra. Ciepło zwierzęcia podziałało kojąco i tej nocy zasnął spokojnie. Kiedy minęła północ, w lodowatej izbie, nad skromnym posłaniem młodzieńca, stanął ojciec. Szarpnął ramię syna i szepnął: "Jürgen, chodź." Chłopak wstał, jak mu kazano, i ruszył, zarzucając w pośpiechu okrycie. Ojciec, po raz pierwszy w życiu, prowadził go za rękę i chociaż dotykał jego bladej skóry, nie wstrząsał się, nie mówił nic złego, nie dawał kuksańców. W serce Jürgena wstąpiło nowe, nieznane mu uczucie. To chyba była nadzieja. Że ojciec jednak go kocha, że może tylko wstydzi się okazać mu miłość przy innych, ale to przecież wielki pan i rycerz. Na twarzy wykwitł mu nieśmiały uśmiech, rzecz niebywała. Ojciec ujrzał to w blasku księżyca i zwolnił. Teraz szedł z opuszczoną głową, nie tak dziarsko jak przed chwilą, nie tak zdecydowanie. Jakby prowadził na rzeź konia, który okulał i nijak nie dało się tego uniknąć… Jürgen nie widział twarzy ojca. Po pierwsze było ciemno, po drugie – rzadko rozróżniał emocje na ludzkich obliczach. Ale czuł je, czuł mocno, jakby strach, radość i smutek miały oddzielne zapachy. I teraz wiedział, że ojciec prowadzi go w jakieś straszne miejsce i że nie ma słów, które mogłyby go od tego odwieść… Stanęli. Po skąpym świetle wpadającym gdzieś z góry poznał, że są w rodzinnej kaplicy. Utwierdzał go w tym zapach drewna dobywający się z surowych ław i stukot butów na ceglanej posadzce. Ojciec jeszcze przez chwilę przytrzymał jego dłoń i rzekł: "Choć raz zrób coś dla innych." A potem uderzył go w głowę – mocno i boleśnie. Nim Jürgen stracił przytomność i osunął się na zimną podłogę, uświadomił sobie, że ojciec przyniósł ze sobą miecz – ten rodowy, który powinien odziedziczyć – i to jego płazem zadał mu cios, od którego włosy pokryły się krwią. Z tą chwilą świat ludzi dla niego umarł. * * * Jürgen nie czuł
zębów
rozcinających skórę ani jadu wnikającego w rany. W pamięci
pozostały mu tylko
przejmujący chłód i cisza – miękka i przyjazna jak
w
zimowe noce, kiedy śnieg
tłumi hałas świata, a wiatr przysypia między wierchami. Po prostu w
pewnej
chwili poczuł twardość legowiska oraz trupi zaduch i otworzył oczy. Nad
nim,
niemal tuż nad jego twarzą, były deski, jakby wlazł pod bardzo niskie
łóżko. Pomimo
mroku bardzo wyraźnie widział sęki i żywiczne zacieki. Zaintrygowany
uniósł
rękę – odziana była wytwornie, jak nigdy dotąd – i
dotknął
najbliższej drzazgi.
Utrafił tak idealnie, że aż się zdziwił. Naparł dłońmi na drewno,
odsunął nieco
zasłonę i zamarł bez ruchu przerażony.
Był
w rodzinnej
krypcie. W trumnie. W
grobie.
Upadł z powrotem na
plecy, a czoło pokryła mu gruba
warstwa potu. Oddychał szybko, niespokojnie, aż wreszcie
odór
przestał przeszkadzać,
a potrzeba, by wstać i się stąd oddalić, stała się silniejsza niż
strach.
Wolno siadł w trumnie
i rozejrzał się po wnętrzu.
Widział je tak doskonale, że w oczach stanęły mu łzy. Trumny
przodków, żelazne
krzyże, ceglane wnęki. Wyszedł z drewnianego pudła, otrzepał kosztowne
ubranie
i zadał sobie jedno, przerażające pytanie: czy jest żywy? Nie znalazł
odpowiedzi. Cichym krokiem, jeszcze cichszym niż wtedy, gdy poruszał
się
niezdarnie pod ścianami, ruszył do wyjścia. Było zamurowane. Bezradnie
uderzył
w nie dłonią. Mur… się zachwiał. Uderzył raz jeszcze. Teraz
zaprawa między
cegłami wyraźnie zaczęła kruszeć. Jak cudownie było widzieć takie
rzeczy!
Uderzył w ścianę raz jeszcze, najmocniej jak potrafił, a ona rozpadła
się w
pył, jak babka z piasku.
Na
zewnątrz zachodziło
słońce. Przez chwilę tylko
ujrzał jego palące promienie i rzucił się z powrotem w przyjazną
ciemność.
Spojrzał na dłonie, którymi odruchowo osłonił twarz i aż
pobladł
przerażony –
dymiły i pokrywały się czerwonymi plamami. Nie wiedział, co o tym
sądzić.
Skulony przysiadł w kącie krypty i trwał tak, patrząc, jak świat
blednie,
ciemnieje, okrywa się mrokiem. Ręce bolały, piekły, swędziały i
–
jakby miały
swój rozum – ciągnęły go w jakieś ludne miejsce,
podsuwając straszne obrazy.
Kręcił głową, zasłaniał twarz poranionymi dłońmi, a pierś unosił mu
bezgłośny szloch.
Wtem usłyszał cichy szelest. Niepewnie wyszedł w ciemność i nadstawił
ucho.
Słyszał więcej niż zwykle, a – na Boga! – słuch
miał zawsze
wyśmienity. Chwilę
analizował dźwięki i uznał, że to tylko dziki królik.
Uwielbiał
króliki. Miały
miękkie futerka i delikatne mięso. Przestał roztkliwiać się nad sobą i
– pchany
instynktem – ruszył za zwierzątkiem. Nie trwało to długo. Po
prostu rzucił się
tam, skąd wydobywało się niemal niesłyszalne bicie serduszka, chwycił
za długie
uszy i oderwał kruchą główkę. Krew – aromatyczna,
gęsta i
ciepła – spłynęła aż
do gardła, cudownie gasząc pragnienie. A potem wszystkie dźwięki nocy
ucichły.
Słyszał tylko lekkie kroki, trzepot płaszcza i trzask gałązki na progu
cmentarza. Czuł też zapach – nieludzki, zwierzęcy, korzenny
– oraz potężniejącą
wolę Mistrza. Nie miał pojęcia, skąd wiedział, że to On – nim
go
zobaczył, ale
pragnął mu służyć na wieki.
Opuścił dłonie –
zakrwawione ciałko upadło na
murawę – i trwał w niemym uwielbieniu. Stał przed nim jego
wybawca, uosobienie
przyszłości i nowego życia. Jasne, nieco rudawe włosy opadały mu aż na
plecy,
splecione palce spoczywały na brzuchu jak u skromnego mnicha, czarna
opończa podróżna
kontrastowała z bielą cętkowanej skóry. Chłopak pierwszy raz
widział piegi i aż
zmrużył zaciekawiony oczy.
–
Ocknąłeś się
– zdziwił się Mistrz, jakby nie
zdarzało się to często.
Jürgen upadł na
kolana.
–
Wstań.
Mistrz był
niezadowolony, nie tego oczekiwał,
chłopak zerwał się więc i patrzył wyczekująco.
–
O święty
Jerzy! – zawołał Mistrz. – Co za oczy!
Zawstydzony, opuścił
wzrok. Mężczyzna chwycił go za
szczękę zimnymi palcami, by raz jeszcze spojrzeć mu w twarz.
–
Wyśmienicie!
Nikt, kto cię ujrzy, nie odważy
się nam sprzeciwić.
Jürgen drgnął.
Coś podpowiadało mu, że Mistrz
jest ukontentowany. Bardzo ukontentowany.
O
świcie zeszli do
mrocznych tuneli. Ciągnęły się pod północną górą
o
kształcie kobiecej głowy i kończyły zaciszną, rozległą jaskinią.
Kryjówka miała
tylko jeden feler: niewielkie pęknięcie u szczytu sklepienia, przez
które
sączyło się wspomnienie dziennego światła. Było tu cieplej niż w zamku
i to
mimo braku paleniska, a biorąc pod uwagę kosztowne meble z drewna
różanego –
wygodniej i zamożniej. W drżącym świetle świec wszystko było
zachwycające:
miękkie futra na skalistej podłodze, cynowe lichtarze i misy, a
zwłaszcza
spiżarnia pełna jadła i wina. Siedli – jak równy z
równym – za rzeźbionym
stołem i z pucharów wypili krew o delikatnym smaku.
–
Nie wiedziałem, że w okolicy są
podziemia
– odezwał się
Jürgen, przełamując onieśmielenie – a mieszkam tu od
urodzenia. Skąd
wiedziałeś, Mistrzu?
Mężczyzna wyjął
pergamin pokryty finezyjnym rysunkiem.
–
Stąd.
–
Mapa – szepnął z nabożnym
szacunkiem. Mapy były
drogie i bardzo rzadkie. A takie, które zdradzały ukryte
przejścia – wręcz
bezcenne.
–
Umiesz się tym posługiwać?
–
Nie – wyznał z żalem.
Mistrz legł na ławie
okrytej skórami i zerkając na niego spod
przymkniętych powiek, najwyraźniej na coś czekał. By umilić mu czas,
Jürgen
opowiedział o swym ludzkim życiu, starannie unikając wszystkiego, co
zdradzałoby jego podły status. Mistrz słuchał nieuważnie, wreszcie
zniecierpliwiony zgasił płomień i zasnął na wygodnym łożu pełnym
puchowych
pierzyn i poduch. Jürgen położył się nieopodal na
niedźwiedziej
skórze, lecz
choć było to o wiele wygodniejsze legowisko od tego w domu, nie
mógł spać.
Wciąż myślał o tym, jak doskonale teraz widzi, nawet w całkowitej
ciemności,
jak silne jest jego ciało i że wreszcie może być dumą swojego ojca.
Marzył, by
wymknąć się z górskiej kryjówki i zaskoczyć
bliskich swym
cudownym powrotem, i
tylko strach przed słońcem skutecznie go od tego odwodził. Gdy zapadł
zmierzch,
usłużył swemu nowemu panu najlepiej jak potrafił, a gdy ten się
oddalił,
wyszedł wreszcie na świat. Mistrz odradzał mu powrót do
domu,
ostrzegał, że
przegonią go lub zabiją, Jürgen jednak wiedział swoje.
Przecież
wreszcie nie
był „popsuty”, przecież wreszcie był jak wszyscy.
Teraz
musieli go pokochać!
Nogi niosły go tak
szybko, jak nigdy dotąd.
Niemal frunął. Wreszcie stanął pod oknem komnaty ojca i zajrzał przez
grubą
szybę. Szkło zniekształcało obraz i tłumiło dźwięki, ale wyraźnie
słyszał
ściszone głosy.
–
Sądzę, że
wchodzi
tędy. – Jego brat, Martin, kreślił plan. Znał sztukę pisania,
a
od niedawna
przelewał na papier projekty rozbudowy zamku, budząc tym szacunek ojca.
– Jeśli
ustawimy tu straże…
–
Nie potrzeba. Teraz odejdzie, dostał,
czego chciał –
powiedział ojciec. – To nasze lenno. Stara, okrutna tradycja.
–
Naprawdę w to
wierzysz? – Martin starannie
wytarł pióro o ciemną szmatkę. Było ostre, a biała dudka
zalśniła w mroku jak
księżyc.
–
Trumna jest
pusta, krypta strzaskana. Co mam
myśleć?
Jürgen zacisnął
dłonie w pięści. W jednej,
krótkiej chwili znów poczuł uderzenie miecza i
ciepło
krwi sączącej się po szyi.
„Choć raz zrób coś dla innych”. A więc
to tak!
Poświęcił go, poświęcił własne
dziecko! Pierworodnego syna, którego nigdy nie kochał.
Darmozjada. Czerwonookie
zło. Pomazał go krwią i – nieprzytomnego, bez szansy obrony
– wyniósł Temu,
Który Poluje. Jak myto, jak… ofiarę.
Zacisnął dłonie
jeszcze mocniej, aż do bólu
rozrywanego przez paznokcie mięsa, aż do trzasku pękających kości.
Uniósł głowę
i z gardła wydobył charkot, wycie, nieludzki krzyk, aż echo poniosło
się w
góry. Na ustach pojawiła się krwista piana, białka oczu
pokryte
siecią
pajączków poczerwieniały jak tęczówki. Naprężony
krzykiem
język spoczął na
chwiejnych zębach. Chybotały się jak spróchniałe sztachety,
wypadały, uderzając
z cichym grzechotem o kamienie. Zrobił dwa kroki w tył, wziął głęboki
wdech i
zawył raz jeszcze, jakby wołał, przyzywał, domagał się obecności.
W
komnacie zrobiło się
cicho, a chwilę potem
przez okno wyskoczyli ku niemu mężczyźni – ojciec i syn. Po
raz
pierwszy
zobaczył, jak wyglądają naprawdę. Ospowatą cerę brata, brodawki na
nosie ojca,
ich tłuste włosy i poczerniałe zęby. Nie byli wcale piękni, o nie. Ale
byli
NORMALNI. Zdrowi. I żywi. Na widok oszalałego Jürgena w
paradnym
stroju, w
którym złożyli go do grobu, zamarli z przerażenia.
Zmartwychwstaniec wył,
czerwone oczy jarzyły się w ciemności… ale najbardziej
przerażające było to, co
z trzaskiem wysuwało się z szeroko otwartych ust. Były to nowe zęby
– długie i
spiczaste, jak z niedźwiedziej paszczy. Cofnęli się aż pod ścianę domu
– z
oddali nadbiegała zaalarmowana hałasem straż – ale bali się
wgramolić do
środka, by nawet na chwilę nie odwrócić się do napastnika
plecami. Ojciec
trzymał w dłoniach miecz – ten sam, którym go
ugodził, a
brat wywijał żagwią
wyjętą w pośpiechu z ognia, jakby chciał przegnać zwierzę. To
przesądziło. Zbyt
długo traktowali go jak psa. Jürgen jedną ręką
wyrwał żagiew
– paliła, lecz
szybko rzucił nią prosto w straż i odwrócił się ku
nacierającej
broni. Miecz
przeszył powietrze nieporadnie i zaskakująco wolno. Chwycił rękę,
która go
dzierżyła, a zęby – ostre i drapieżne – weszły w
gardło jak
w masło. Zassał,
zacisnął szczęki i po chwili rzucił wiotkim ciałem jak suchym
chochołem.
Uderzyło głucho o coś twardego i osunęło się z chrzęstem.
Krwawa piana zeszła mu
z oczu. Ojciec leżał w
rogu, tuż w zamkowym załomie. Żył jeszcze, ale rozdarte gardło
charczało,
łaknąc ożywczego powietrza. Jürgen podszedł do niego wolno i
pochylił się nad
spotniałą twarzą. Wykrzywiało ją przerażenie, zsiniałe wargi drgały w
wyrazie
odrazy. A więc to tak. Nigdy nie będzie dość dobry, nigdy nie zasłuży
na ciepłe
spojrzenie, błysk dumy, łaskawy uśmiech. Chociaż pokonał go gołymi
rękami,
chociaż miał siłę wielu mężczyzn. Charkot ustał jak cięty nożem. W
zapadłej nagle
ciszy Jürgen patrzył jak zastyga strużka sącząca się w
dół
pooranej czasem
twarzy, a wilgotny oddech rozsuwa usta w ostatnim tchnieniu i gaśnie
wraz z
życiem starca leżącego u jego stóp.
Brat klęczał opodal,
dygocząc jak w gorączce. Nie
śmiał się odezwać ani ruszyć, żałował nawet, że musi oddychać. Był
zdany na
jego łaskę. Nawet straż, zwykle odważna i wierna, rozpierzchła się jak
stado
owiec.
–
Zabieram, co
moje –
powiedział Jürgen, sięgając po miecz. Broń leżała w błocie i
było
to zdecydowanie
niegodne. – Przynieś mi pochwę. Już!
Martin, łkając,
wczołgał się przez okno do środka
i drżącymi dłońmi podał mu cenną pochwę. Były na niej znaki rodowe.
Piękny
herb, który mógł wreszcie obejrzeć ze
szczegółami,
przedstawiał, o ironio!,
białego smoka o czerwonych oczach.
–
Coś jeszcze?
– Głos brata był tak cichy i
bełkotliwy, że z trudem rozpoznał słowa.
Jürgen zajrzał do
komnaty. Była mu znana, lecz
tak wyraźnie widział ją po raz pierwszy. Zatrzymał wzrok na pięknym
łuku,
trofeum z bitwy stoczonej przez dziadka z niewiernymi, gdzieś daleko,
na
południu. Wiedział o tej broni wszystko, lecz nigdy nie pozwolono mu
jej nawet
dotknąć. Kiwnął nagląco palcami.
Martin zdjął łuk bez
słowa i podał przez okno.
Jego twarz zdradzała, że pragnie zatrzasnąć framugę i schować się w
bezpiecznym
miejscu. W szafie, piwnicy, gdziekolwiek.
Jürgen
wolno
pokręcił głową. Brat karnie pochylił
kark, lecz wciąż zerkał spod burzy skołtunionych włosów,
jakby
lękał się
napaści. Nieproszony doniósł kołczan pełen strzał i widząc
błysk
zadowolenia w
czerwonych oczach, wydusił z siebie pytanie:
–
Czy teraz ty
będziesz przychodził po lenno?
–
Nie.
Brat
odetchnął. Raz
jeszcze zerknął, tym razem
ciekawie.
–
Widzisz,
prawda?
–
Doskonale
– odparł Jürgen i równym krokiem
odszedł w ciemność.
Szedł wolno,
niezatrzymywany przez straż.
Obojętnie minął stygnące ciało – to nie był jego ojciec, już
nie
– i skomlącego
ze strachu psa. Z każdym krokiem serce mu kamieniało, a przejmujący
smutek
zacierał granice między rzeczywistością a grozą minionych wydarzeń.
Kiedy
dotarł na ścieżkę, zza chmur błysnął księżyc. W srebrnym blasku ujrzał
znajomą
postać w opończy. Czekała na rozstaju i wskazywała coś dłonią. Przebił
wzrokiem
mrok i ujrzał dwa wierzchowce, które onegdaj znikły z
zamkowej
stajni. Na
krótką chwilę Jürgen się rozpromienił –
ten uśmiech
był straszny, potężne zęby
wciąż wystawały ze szczęki – a chwilę potem pierwszy raz w
życiu
dosiadł
własnego konia. Ruszyli. Za nimi zostały posępne Alpy, rodowa
posiadłość i
całkiem wygodna, górska kryjówka. Niczego nie
żałował.
Otrzymał nowe życie i,
jak się wkrótce przekonał, niosło ono wiele przyjemności.
Nigdy
jednak nie
uwierzył, że ktokolwiek może go pokochać. Jedyną wartością –
niezmienną od stuleci
– była oddana służba Mistrzowi.
KONIEC.
|