Noc
Izabela Degórska

Konie gnały, a ja patrzyłam i chłonęłam ten widok. Były dzikie i wolne. Pod ich skórą grały silne mięśnie, a ich pęd przyprawiał o zawrót głowy. Cichy tętent ginął w olbrzymich połaciach traw znaczonych czerwienią maków. Patrzyłam jak biegną i cieszyłam się ich wolnością. Wtedy widziałam świat po raz ostatni. Niewielu zachowało taki widok pod powiekami. Ci, którzy przetrwali, z tajoną zazdrością siadali w pewnym oddaleniu, niby przypadkiem słuchając mych opowieści. Tak niewielu pamiętało zwierzęta - te dumne, piękne i potężne. Pamiętali koty, psy i szczury. Niektórzy opowiadali o kurach i latających wróblach, a na dowód ich istnienia wyjmowali z przejęciem resztki piór. Dzieci śmiały się z tych historii, bo przecież latać mogli tylko Oni. Chyba nie wierzyły, nie, na pewno nie wierzyły w ptaki. Ale konie… tak, one mogły wtedy być. Patrzyłam wtedy na te wiecznie brudne maluchy o chudych rękach, zniekształconych ciałach i tak przeraźliwie dorosłych twarzach i potrząsałam ze zdumieniem głową. To dziw, że dzieliło nas może sześćdziesiąt lat a jednocześnie przepaść nie do pokonania. Ale młodzi, niezależnie od wszystkiego, uwielbiali moje opowieści o świecie sprzed Nocy. 

    Tak. Zatem konie, to było ostatnie, co widziałam w świetle słońca, które rozsiewało blask przejmujący aż do bólu. Potem nastała ciemność. Wieczna, ziemska ciemność. Przynajmniej w wymiarze mojego ludzkiego życia.

 Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co tak naprawdę zapoczątkowało Noc. Przypuszczeń było wiele i moc mądrych i nadętych przemówień. Jednak żadne słowa nie były w stanie ujarzmić lęku, który budził każdy kolejny ranek spowity czernią i szary deszcz zostawiający tłuste smugi na naszych przerażonych twarzach. A potem, jedna po drugiej milkły stacje. Najpierw te telewizyjne, potem radiowe. Ogłuchły telefony. Zamierały elektrownie a wraz z nimi wszystko, co działało na prąd. Miejsce oficjalnych wiadomości zajęły szeptem powtarzane plotki, których moc potęgowały buchające aż pod niebo pożary. Po długich tygodniach ogień wreszcie zgasł, strawiwszy wszystko, co mógł pochłonąć na swej drodze. Wypalone miasta zaczęła spowijać ciemność, gdzieniegdzie przerywana migocącymi płomykami świec. Robiło się zimno. Coraz zimniej. Potem zaczął padać śnieg, śnieg czarny jak noc. Coraz trudniej było odmierzać nam czas, czas bez świtów i bez gwiazd na smolistym nieboskłonie. Czas liczony od jednego skromnego posiłku, do drugiego, który nie wiadomo czy nastąpi. Kiedy więc po tym nieodmierzalnym okresie życia w mroku ujrzeliśmy światła na niebie, przywitaliśmy je okrzykami szczęścia. Ale to byli Oni. Nikt nas nie ostrzegł, bo nasze oczy i uszy od dawna spały. Bo chociaż wtedy jeszcze tyle urządzeń działało na baterie, już nawet nie próbowano włączać radia, ani telewizora. Po co? Przecież nikt nie nadawał. Od dawna. Od tylu miesięcy...?

   Zatem spadli na nas z nieba, witani okrzykami, które zamarły nam na ustach, gdy światła zniżyły swój lot. To nie były ziemskie samoloty. To nie były ziemskie mechanizmy. I to nie byli Ziemianie. Wyszli ze swoich błyszczących pojazdów i spojrzeli na nas wzrokiem zdobywców. A my, brudni, głodni i zdeprawowani, po porostu oddaliśmy im hołd. Nie obiecywali wiele. Właściwie niczego nie obiecywali. Z nie ukrywaną pogardą obudzili do życia śpiące agregaty i skąpo rozdzielili swe łaski Wybrańcom.

    Wybrańcy. Patrzyliśmy na nich z nienawiścią, bo każdy chciał być wybrany, a mógł tylko stać z daleka i się przyglądać. Ta garstka ludzi powróciła do normalności. Ich enklawy były jak Eden - wymarzony, chciwie wyczekiwany i jak on niedostępny. Bijąca stamtąd łuna odsłoniła na ulicach straszne rzeczy. Hałdy trupów, zdemolowane miasta i wszechobecne odchody. Tacy byliśmy bez światła, które nam zabrali. Dlaczego więc mielibyśmy trwać w poddańczej pozie? Tłumnie gromadziliśmy się wokół połyskujących baz, jak ćmy wabione blaskiem świecy. Podnosiliśmy w górę nasze głodne dzieci, krzyczeliśmy, zaciskaliśmy pięści, rzucaliśmy, jak milenia lat temu, kamieniami. Lecz Oni nawet nie musieli się przed nami odganiać. Od tego mieli Wybrańców. Upodlony tłum wciąż wracał, napierał na jarzące się enklawy, ale dla nikogo nie było już nadziei. Pozostaliśmy w mroku.

    Mijały lata. Zdziczałe resztki tych, którzy przetrwali, wyjadły już wszystkie zapasy i pożarły swe zwierzęta. Nikt nie mówił co je i nikt o takie rzeczy nie pytał. Ciemność ukrywała najmroczniejsze tajemnice. Spalone miasta nie dawały już nikomu schronienia, a naga ziemia straszyła swą brzydotą. I kiedy bestie, te, które zrodziły wyschnięte lasy, przyszły na skraj naszych rumowisk, właśnie wtedy Oni nagle odlecieli. Nie wiadomo, czego tak naprawdę szukali na naszej planecie. Może tylko Wybrańcy potrafiliby o tym powiedzieć. Ale odlecieli razem z Nimi zabierając ze sobą prawdę.

   Potem ciemność zaczęła pulsować. Raz była głęboka, a potem jakby stawała się miększa, jakby szarzała. Wychodziliśmy na szczyty z ostatnimi kagankami i spoglądaliśmy w dal. Ciemność rzedła. Niespokojnie wypatrywaliśmy zmian. Aż nadszedł dzień. Prawdziwy dzień, w którym oczy mówiły nam więcej niż uszy. A potem szarość poczęła bieleć. Niepewnie patrzyliśmy na siebie, nie wierząc oczom, które były przez tyle lat niepotrzebne. Czyżby jednak? I wreszcie spowiło nas światło. Prawdziwe światło. Światło, które obnaża wszystko to, co można ujrzeć aż po widnokrąg.

   No tak. Nie było na co patrzeć. Rozczarowani zaciskaliśmy powieki, ale to nie wystarczało, by ukryć prawdę. Z nadzieją czekaliśmy na zmrok. Nowy dzień nauczył nas cenić noc. Była przyjazna, taka znana i tak litościwie przysłaniała rzeczywistość. Czarne niebo usiane gwiazdami było piękniejsze od sinych chmur stojących nad kikutami drzew. Nawet biały księżyc był tysiąckroć piękniejszy. Tak, to był czas, kiedy wielu z tych, co przetrwało i pamiętało Tamten świat nie wytrzymało z bólu. Czasem lepiej nie widzieć. Czasem prawda zabija.

   Świat okrył całun pleśni. Białawe smugi przecinały szare połacie martwej ziemi porażając swym chorym pięknem. Na wietrze powiewały fragmenty potężnych sieci unoszące w dal przezroczyste niemal pająki. Ich długie, smukłe nogi miały w sobie urok kryształowych sopli. Tkwiące w pajęczynach połyskujące chitynowe pancerze wszelakiego robactwa błyszczały jak klejnoty. To nie był świat ludzi. Ale chyba najbardziej bolało piętno wszechobecnej śmierci. Tylko nieliczni z tych, którzy zrodzili się Nocą, mieli swoje dzieci. Z trudem poczęte życie, albo nie doczekiwało rozwiązania, bądź gasło zbyt szybko, by nacieszyć oczy matki. Najsilniejsi szli nad ciche jeziora i puste rzeki z nadzieją wypatrując u ich brzegów zieleni. Przecież Ziemia jest taka silna. Przecież musi się odrodzić. Ale napotykali tylko piach, połacie skute lodem i kamienie. Gdzieniegdzie owady, ostatnie świadectwo życia, niemrawo poruszały się po nagiej ziemskiej skorupie.

    Wtedy zaczęły krążyć nowe opowieści. Podobno gdzieś ujawnili się Ludzie. Tacy sprzed Długiej Nocy. Ponoć powychodzili ze swych podziemnych schronów i laboratoriów. Ponoć zaczęli rozsiewać nasiona. Podobno wyprowadzili prawdziwe zwierzęta. I to takie, co jedzą rośliny. Starzy Ludzie tylko się z tego śmieją. Ale przecież trzeba mieć nadzieję.

KONIEC.

POWRÓT DO
STRONY OPOWIADANIA